słowo

Notatka ósma: szalom!

19.04.2020, Warszawa

W zeszłym roku to była świąteczna niedziela, pogoda też dopisywała i można było pójść, gdzie się chce, zaś wirusy zatruwały wówczas głównie nasze komputery. Któraś z telewizji, chyba ta z amerykańskim kapitałem, wyemitowała fabularyzowany dokument „Kto napisze naszą historię?” Roberty Grossman. Film wyprodukowany przez Nancy Spielberg opowiada o działalności organizacji Oneg Szabat i Emanuela Ringelbluma, który zgromadził tysiące dokumentów na temat życia w warszawskim getcie. Ringelblum ze współpracownikami zbierali początkowo głównie informacje związane z życiem Żydów w stolicy, ale z czasem organizacja stała się swoistym ośrodkiem badawczym, który zajmował się wszystkim, co dotyczyło życia społecznego polskich Żydów pod niemiecką okupacją. Praca, jaką wykonało tych kilkadziesiąt osób, a właściwie dzieło jakim jest Archiwum Ringelbluma, to coś niespotykanego na skalę światową.

Warto zgłębić temat: http://www.jhi.pl/archiwum-ringelbluma.

Dziś jest 77. rocznica powstania w getcie warszawskim. W jego dawnych granicach wzniesiono kilka lat temu piękny gmach Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, instytucji, która dba o pamięć o Żydach. Tuż obok, od 1948 r., stoi Pomnik Bohaterów Getta. Kiedy pod koniec lat 90. przyjechałem na egzaminy wstępne na UW, przez pomyłkę wylądowałem w akademiku przy ul. Zamenhofa. Byłem z A. i na miejscu okazało się, że mamy przydział do akademika przy klubie Proxima, który jest na drugim końcu miasta. Udało nam się jakoś przekonać panią z administracji i zostaliśmy na Muranowie. Lato było piękne tego roku, jak u Gałczyńskiego. Egzaminy trwały kilka dni, więc kiedy nie chciało nam się uczyć albo chcieliśmy poczytać w nieco przyjemniejszym otoczeniu, to chodziliśmy posiedzieć przy pomniku – wtedy był tam skwer z podwójnym szpalerem drzew, ławeczkami i ścieżką. Wprawdzie egzaminów nie zdałem i nie zostałem specjalistą ds. stosunków międzynarodowych, to została mi sympatia do Muranowa i bywam tam czasem tak po prostu, pospacerować albo zjeść tybetańskie pierożki w pasażu przy Jana Pawła. Świadomość, że to dzielnica, która powstała na gruzach (dosłownie) i na cmentarzu chyba nie pozwoliłaby mi tu nigdy zamieszkać, choć kilka razy było już blisko. Może to tylko kwestia czasu? Szalom alejchem!

Widok na Pomnik Bohaterów Getta z Muzeum Polin, lato 2013 r.


Jehuda Amichaj z tomu „Koniec sezonu pomarańczy”, przeł. Tomasz Korzeniowski, Izabelin 2000, Wydawnictwo Świat Literacki

BR

Słowa cierpliwe są

Ten tekst zacząłem pisać dokładnie sześć lat temu. Na początku roku 2014 zadzwonił do mnie mój dobry kolega P. Rozmawialiśmy o graniu prób, bo P. jest muzykiem i podobno sporo się zdarzyło pomiędzy naszymi ostatnimi telefonami (nie pamiętam co!), ale P. powiedział, że czasu nie mitrężą, tylko grają (z zespołem).
I od razu sam wyłapał, że dawno tego słowa nie słyszał, a tym bardziej go nie używał. I choć to ja jestem większym admiratorem jego muzyki, niż on mojego pisania, to rzucił wtedy, żebym może spróbował napisać o tym słowie. No to próbuję, mam nadzieję, że P. to przeczyta.

Ale po tej wcale nienajdłuższej przerwie, wszak Guns N’ Roses nagrywali płytę „Chinese Democracy” 10 lat, nie było mi ani trochę łatwiej. Do tekstu wróciłem pod koniec zeszłego roku, sięgając po słowniki, w których, jak się okazało, wyraz wciąż był zaznaczony. Brakowało mi tylko Szymczaka, do którego zajrzałem przy okazji wizyty u Matki i zrobiłem nawet zdjęcia haseł. A czas mijał, śnieg nie spadł, „Joker” nieobejrzany, podatki zapłacone. I oto pewnego dnia, zupełnie bez uprzedzenia, z pomocą przyszedł mi Krzysztof Varga ze swoim cotygodniowym felietonem w „Dużym Formacie”. Tym razem Varga pisał o „Wiedźminie”, tym serialowym:

Do mitrężenia czasu na „Wiedźmina” przystąpiłem więc bardziej ze swoistego poczucia obowiązku niż z dzikiego pożądania, dlatego że interesują mnie zbiorowe histerie wokół spraw polskich, a tutaj mamy ewidentne przejawy obłędu zbiorowego, choć sam serial nie jest polski i grają w nim anglosascy aktorzy. [1]

Abstrahując od tego, że to nadmierne wzmożenie w narodzie dość łatwo wytłumaczyć, a serialu nie widziałem, to w mig pojąłem, że to znak. Solidny kuksaniec od rzeczywistości z przesłaniem: pisz, człowieku!
No to napisałem.

A zatem, ‘mitrężyć’ to tyle co «marnować czas; zwlekać z wykonaniem jakiejś pracy, czynności, mitrężyć czas, mitrężyć z robotą, z kolacją, z obiadem». [2] A ‘mitręga’ to «strata czasu na wykonanie jakiejś zbędnej czynności, pracy; marnowanie czasu» [3] U Szymczaka podobnie: pot. «tracić, marnować czas na próżno, na darmo, marudzić» [4] Oczywiście, ciekawiej robi się, gdy sięgniemy po Brücknera, bo ‘mitręga’ to «praca licha, partanina», ale i człowiek: «próżniak, hultaj», źródłosłów zaś to ‘mitrężyć, mitrężny’ od ‘mitr-‘, którego praźródła można szukać w m.in. w języku cerkiewnosłowiańskim, serbskim i rosyjskim [5] I jeszcze swoje dorzuca Doroszewski – w drugim znaczeniu – ‘mitrężyć’ – rzad. «utrudzać, zaprzątać» i podpiera to ślicznym cytatem
z „Tygodnika Ilustrowanego” z 1899 r.: Znów zagadek świat zaklęty trwoży serce, myśl mitręży. [6]
Całość niech przypieczętują synonimy – wszystkie, rzecz jasna, są z kwalifikatorem przestarz.: ‘mitręga’ – «męka», ‘mitrężyć’ (czas) – «tracić» lub (z robotą) – «marudzić». [7]
Mam to, wreszcie!

Na koniec zacząłem się zastanawiać, czy mitrężenie lub mitręga pojawiają się w bardziej współczesnych tekstach, oczywiście wyjąwszy próbki z Korpusu Języka Polskiego PWN? Przyszło mi do głowy, że kto jak kto, ale zespół Lao Che mógłby się na taki kąsek połasić. I faktycznie, intuicja mnie nie zawiodła, jednakowoż los bywa doskonale przewrotny i mitręgę znalazłem w piosence „Wisielec” z pierwszej płyty „Gusła” [8], która jest albumem koncepcyjnym, łączącym starocia od średniowiecza po romantyzm z mową współczesną. Czasu więc nie mitrężcie, jeno posłuchajcie:

BR, 19.02.2020

[1] K. Varga, Pokonać potwory czyli jak walczyłem z »Wiedźminem« [w:] Gazeta Wyborcza. Duży Format,
nr 4/1368, 03.02.2020 r. s. 16
[2] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T.29, Pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 1999, s. 321
[3] Ibidem, s.321
[4] Słownik języka polskiego. Pod red. M. Szymczaka, T. 2., Warszawa 1984, s. 188
[5] A. Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Warszawa 1957, s. 338-339
[6] Słownik języka polskiego. Pod red. W. Doroszewskiego, Warszawa 1958-1969, http://doroszewski.pwn.pl/haslo/mitrężyć [dostęp: 19.02.2020 r.]
[7] Wielki słownik wyrazów bliskoznacznych. Pod red. M. Bańko, Warszawa 2005, s. 376-377
[8] Lao Che „Gusła”, płyta kompaktowa, S.P. Records 2002

Artystyczne daniny

Kilka tygodni temu natknąłem się na płytę Natalii Sikory „Tribute to Mira Kubasińska”, będącą, jak pisze wydawca, hołdem złożonym legendom polskiej muzyki – zespołowi Breakout i jego wybitnej wokalistce Mirze Kubasińskiej. [1] Piękna sprawa, chciałoby się rzec. A jednak, abstrahując od walorów artystycznych tego wydawnictwa, coś mi tu nie gra. Tytuł, oczywiście.

Angielskie słowo tribute oznacza ni mniej, ni więcej ‘hołd’ [2] czyli właściwie wszystko się zgadza. Ale tribute nie bez powodu kojarzy się z polskim słowem trybut, oba bowiem pochodzą od łacińskiego tributum oznaczającego ‘podatek lub daninę’ [3], a to od tribuo – ‘dzielić, wydzielać, rozdzielać; przydzielać, udzielać; darować, zezwolić, wyświadczyć, składać; przyznać, pozwolić, sprzyjać’. [4]

Nasz trybut to „haracz, danina składana, płacona zwycięzcy przez podbitych jako wyraz zależności politycznej w zamian za pokój, opiekę albo na podstawie traktatu; także: podatek, jaki płacili mieszkańcy prowincji w starożytnym Rzymie”. Innymi słowy to kontrybucja, danina, haracz, podatek, opodatkowanie. [5] A także „coś poświęconego w imię jakichś wartości” [6], a w słowniku Doroszewskiego znajdziemy też zupełnie inne znaczenie, niemające nic wspólnego z płaceniem, dawaniem, tudzież przyznawaniem. Trybut to dawniej ‘plemię’, ‘szczep’ [7], ale w tym wypadku źródłosłowem jest łacińskie tribus [8] wywodzące się od spraw związanych ze strukturą społeczną starożytnego Rzymu i obowiązkami jego obywateli. Można się domyślać, że właśnie od tego tribus pochodzi miano trybutów czyli uczestników postapokaliptycznych Głodowych Igrzysk znanych z powieści Suzanne Collins „Igrzyska Śmierci” i z serii filmów z Jennifer Lawrence (w org. „The Hunger Gamer” czyli „Głodowe Igrzyska”).

Wracając jednak do muzyki. Skoro w polszczyźnie i tak roi się od anglicyzmów, to może nie trzeba ich wciskać również do tytułów, bądź co bądź, specjalnych albumów? Zamiast konstrukcji w stylu „Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny” Kuby Badacha dużo lepsze są proste słowa, np. „W hołdzie Mistrzowi”, płyta Stanisława Soyki z piosenkami Czesława Niemena. Brzmi dostojnie, prawda?

BR, 09.09.2018

[1] http://www.mtj.pl/label/mtj/artists/natalia-sikora/albums/tribute-to-mira-kubasinska/news/natalia-sikora-tribute-to-mira-kubasinska, dostęp 01.09.2018. godz. 20.00.
[2] https://pl.pons.com/t%C5%82umaczenie?q=tribute&l=enpl&in=&lf=en, dostęp 09.09.2018, godz. 13.40.
[3] Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 516.
[4] Słownik łacińsko-polski, oprac. K. Kumaniecki, Warszawa 2001, s. 435.
[5] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 43, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2003, s. 253.
[6] https://sjp.pwn.pl/szukaj/trybut.html, dostęp 09.09.2018, godz. 14.16.
[7] https://sjp.pwn.pl/doroszewski/trybut-II;5509032.html, dostęp 09.09.2018, godz. 14.30.
[8] Słownik łacińsko-polski, oprac. K. Kumaniecki, Warszawa 2001, s. 435.

Młodość, bogactwo i słowo!

Kilka tygodni temu kolejny raz oglądałem „Ojca Chrzestnego”. Wiadomo, klasyka.
Opowieść o człowieku, do którego wszyscy zwracali się o pomoc i nigdy nie doznawali zawodu, który nie składał czczych obietnic ani nie wymawiał się małodusznie, że ma ręce związane przez potężniejsze od siebie siły na świecie. (…) Było przyjęte, należało po prostu do dobrych obyczajów głosić, że jest się jego dłużnikiem i że ma prawo w każdej chwili zwrócić się o spłacenie długu jakąś drobną przysługą. [1]

Postać Vita Corleone przyszła mi na myśl, gdy czytałem „Króla” Szczepana Twardocha. Tutaj też jest ktoś, kto się wzbogaca na cudzym nieszczęściu, kto czasem pomaga, kto daje i zabiera. To Kum Kaplica, który rządzi na warszawskiej Woli, postać wzorowana na działaczu politycznym i jednocześnie gangsterze czasów międzywojnia Łukaszu Siemiątkowskim, ps. Tata Tasiemka. [2]

Główny bohater tak o nim mówi: Naprawdę nazywał się Jan Kaplica, a kumem został, bo każdemu, kto tylko zechciał jego przyjaźni, był przyjacielem, drogo sobie jednak swoją przyjaźń ceniąc. (…) Kum Kaplica był człowiekiem, na którego polecenie Jakub Szapiro zabił mojego ojca. Nie wyobrażałem sobie nawet, żeby ktoś taki jak Kum Kaplica, prawdziwy puryc, mógł zdawać sobie sprawę z istnienia mojego ojca, skromnego urzędnika administracji Lecznicy Żydowskiej i nieudanego sklepikarza. [3]

To gangsterskie wprowadzenie może być nieco mylące, bowiem puryc wcale nie oznacza bandziora, choć zdecydowanie może być uznane za epitet. Słowo to pochodzi z języka jidysz i oznacza: 1. przestarzale „człowieka zamożnego, bogatego; bogatego Żyda” lub 2. środowiskowo „odważnego złodzieja; złodzieja z doświadczeniem”. [4] Pierwszą definicję potwierdza m.in. słownik Doroszewskiego: „człowiek bogaty, znaczny; bogacz żydowski” [5], potwierdzenia tej drugiej nie znalazłem.

Szerzej, z uwzględnieniem kontekstu społecznego, sprawę przedstawia „Polski słownik judaistyczny”:
„puryc (purec) (jid.; hebr. poric, od p(e)ric = dziki, barbarzyński, okrutny, srogi) – początkowo określenie odnoszące się do człowieka gwałtownego, samowolnego, grabieżcy. W okresie staropolskim stało się synonimem słowa „szlachcic”, na co miały wpływ doświadczenia społeczności żydowskiej, zwłaszcza z czasów tzw. potopu wojen oraz rozkładu demokracji szlacheckiej. (…) W XIX w. ponownie nastąpiła zmiana zakresu znaczeniowego tego pojęcia i w ustach ortodoksów – zwłaszcza chasydów – zaczęło ono oznaczać żydowskiego zamożnego, wyemancypowanego zwolennika przemian kulturowych w duchu haskali [w uproszczeniu: w duchu nieortodoksyjnym i oświeceniowym – przyp. BR], a potem także akulturacji i asymilacji (również bogacza bądź „złotego młodzieńca”).” [6]

Biorąc pod uwagę wielokulturowość dawnej Warszawy, w której na początku lat 30. XX w. mieszkańcy wyznania mojżeszowego stanowili jedną trzecią ludności, jidysz był drugim językiem stolicy. [7] W takich warunkach dość naturalna stała się migracja słów pomiędzy językami. I tak jak wiele innych jidyszyzmów (belfer, cymes, rejwach) również ‘puryc’ przesiąkł do gwary warszawskiej, prawdopodobnie jeszcze w XIX w. i oznaczał po prostu młodzieńca. [8]

Młodzieniec zaś bywa odważny, czasem też dziki i okrutny. Oby tylko nie kradł, aby się wzbogacić.
Najlepiej niech kocha!

BR, 16.05.2017

[1] Puzo M., Ojciec Chrzestny, Warszawa 2012, Wyd. XV, s. 14.
[2] Więcej o tej postaci na http://dintojra.blogspot.com/2009/11/tata-tasiemka.html, dostęp: 11.05.2017, godz. 23.13.
[3] Twardoch Sz., Król, Kraków 2016, s. 23.
[4] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 35, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2002, s. 77.
[5] http://doroszewski.pwn.pl/haslo/puryc, dostęp: 11.05.2017, godz. 23.20.
[6] http://www.jhi.pl/psj/puryc_(purec), dostęp: 11.05.2017, godz. 23.40.
[7] Szymaniak K., Głosy przedwojennej Warszawy, wykład w Muzeum Historii Żydów Polskich, 27.06.2014 za:  http://www.polin.pl/sites/default/files/wyklad_glosy_przedwojennej_warszawy_karolina_szymaniak.mp3, dostęp: 12.05.2017, godz. 23.10.
[8] Wieczorkiewicz B., Słownik gwary warszawskiej XIX wieku, Warszawa 1966, s. 358 za: Myszor-Cieląg M., Nieznane listy Stefana Garczyńskiego do Antoniego Odyńca [W:] Colloquia Litteraria, nr 7 (2/2009), s. 88.

Jaki znak twój?

Dziś będzie na poważnie i może nawet trochę politycznie… Otóż dawno, dawno temu, w roku 1954 została uchwalona Konwencja ONZ o statusie bezpaństwowców. Zgodnie z nią, bezpaństwowiec to osoba, która nie jest uważana za obywatela żadnego państwa, według obowiązującego na jego terytorium prawa. Bezpaństwowość może być spowodowana przez szereg różnorodnych czynników, takich jak np. kolizja krajowych systemów prawnych, przekazanie terytorium, ustawodawstwo dotyczące małżeństwa, praktyki administracyjne, dyskryminacja, brak świadectwa urodzenia. [1]

Nie ma precyzyjnych danych, ile osób żyje bez obywatelstwa – szacunki mówią o 10-12 milionach na całym świecie. W Polsce jest około 9000 osób bez ustalonego obywatelstwa i 2000 osób, które same siebie określają jako bezpaństwowców. To dane zebrane w ramach Narodowego Spisu Powszechnego [2], realna skala problemu jest zapewne znacznie większa. Co ciekawe, Polska jest jednym z niewielu państw w Europie, które nie przystąpiły do Konwencji. Jeśli ktoś chce zgłębić temat, to polecam stronę Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR).

A oto przyczyna mojego wywodu – cytat ze znakomitej książki „Przypadek Adolfa H.” Erica-Emanuela Schmitta, która opowiada alternatywne dzieje pewnego zbrodniarza:

Opaleni mizernym słońcem Adolf H., Bernstein i Neumann wylegiwali się przed barakiem sztabu generalnego. Pachniało smołą, sjestą i spoconymi stopami.
– Przegramy tę wojnę.
Neumann właśnie przeczytał wszystkie gazety zebrane po śmietnikach oficerskich.
– My? – wykrzyknął Bernstein. – Nie zaliczam się do żadnych „nas”, poza „nami trzema”. Dla mnie wyjść z wojny żywym to ją wygrać. Jeżeli wrócę z frontu, zapowiadam wam, że nie będę już Austriakiem ani przedstawicielem żadnej innej narodowości. Apatryda i pacyfista, oto kim wrócę. [3]

Słowo apatryda pochodzi od greckiego ápatris i dalej przez apátridos ‘pozbawiony ojczyzny’ i znaczy ni mniej, ni więcej: apolita, bezpaństwowiec, osoba nieposiadająca obywatelstwa żadnego państwa. [4] Apolita zaś to ‚bezdomny’ (gr. ápolis) [5]. Idąc dalej tym tropem, a może nawet sięgając do wiedzy ze szkoły średniej, przypominam sobie, że polis to starożytne miasto-państwo. I jestem w domu. Czy raczej bez niego.
A przecież każdy zasługuje na to, by mieć dom, którego symbolem w tym przypadku będzie paszport.
I nieważne, gdzie nasz apatryda się urodził, jaki ma kolor skóry i jaką religię wyznaje.
Banał? Nie sądzę.

BR, 18.12.2016

[1] http://www.rpo.gov.pl/pl/content/mswia-o-sytuacji-osob-nieposiadajacych-zadnego-obywatelstwa, dostęp: 10.12.2016 r., godz. 22.00.
[2] http://stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/lud_raport_z_wynikow_NSP2011.pdf, s. 97, dostęp: 10.12.2016 r., godz. 22.00.
[3] Schmitt E., Przypadek Adolfa H., Kraków 2012, Wyd. II, s. 214.
[4] Kopaliński Wł., Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 41.
[5] Ibidem, s. 42.

Skaz naszych wina

To słowo chodzi za mną od kilku miesięcy. Wisiało nad biurkiem, potem na lampce, w końcu, przeskoczyło do roboczego pliku. Tymczasem słownik zdążył się rozleniwić i zakurzyć. A wszystko zaczęło się od filmu…

Chora na raka tarczycy Hazel poznaje Augustusa, który również nie cieszy się najlepszym zdrowiem. Nastolatkowie, bo to dość młodzieżowa jest opowieść, przechodzą razem trudne chwile w zmaganiach z chorobą (i uczuciem). Są inteligentni, wrażliwi i dzielni. Film momentami jest nawet niezły, ale dla mnie stał się istotny jego początek, a dokładniej, 13. minuta. Cytuję za książką, której adaptacją jest ten obraz, oba dzieła mają tytuł „Gwiazd naszych wina”:

(…) – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i wyjął – Panie, zlituj się – paczkę papierosów. Otworzył ją i włożył papierosa do ust.
– Ty tak na poważnie? – zdumiałam się. – Uważasz, że to jest fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.
– Jakie wszystko? – zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.
– Całą sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny, nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka, płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego. O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.
– Hamartia? – zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby. Niestety miał piękną linię szczęki.
– Tragiczna skaza – wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam, że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała, żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju. (…) [1]

Tyle bohaterowie. Ale co na to słownik? Otóż, hamartia to wada charakteru; błąd, wina, grzech, błędne rozpoznanie własnej sytuacji, zwłaszcza przez bohatera tragedii, który fałszywie oceniając stan rzeczy, pogrąża się coraz bardziej, doprowadzając wreszcie do nieuniknionej katastrofy. – gr. ‘hamartanein’ ‘błądzić’ [2]

„Słownik terminów literackich” umieszcza bohatera-nosiciela w konkretnym kontekście: w tragedii antycznej wina tragiczna, wynikająca z błędnej oceny własnego położenia przez bohatera tragicznego. Działając w imię dobrych intencji popełnia on tragiczne zbłądzenie i coraz bardziej komplikuje swój los, co prowadzi do katastrofy. [3]

Doskonale rzecz przedstawia Arystoteles w swojej „Poetyce”, w której opisuje cechy bohatera tragicznego oraz zasady tragiczności. Przytaczam tylko interesujący dla sprawy fragment, ale polecam przeczytać przynajmniej rozdziały od 6. do 16.

Pięknie ułożona fabuła dramatyczna musi raczej posiadać jedno rozwiązanie, a nie dwa, jak niektórzy sądzą. Zmiana losu nie powinna w niej przebiegać z nieszczęścia w szczęście, lecz przeciwnie, ze szczęścia w nieszczęście, i to nie z powodu nikczemności, ale ze względu na jakieś wielkie zbłądzenie (αμαρτία) takiego bohatera, o jakim była mowa, i raczej lepszego niż gorszego. [4]

Arystoteles jako bohaterów tragicznych wymienia m.in. Edypa (tego od kompleksu), Orestesa (była o nim mowa przy okazji megiery), Telegonosa (syna Odyseusza, który nie rozpoznawszy ojca, zabił go). Skrótowy opis mitów o tych postaciach można znaleźć w przepastnym „Słowniku mitów i tradycji kultury” Władysława Kopalińskiego, w który zanurzam się zawsze z wielką przyjemnością. Ale trzeba uważać, bo zanurzenie może trwać nawet kilka godzin!

Myślę sobie, że hamartia nieprzypadkowo pojawia się w takim kontekście, bo sama mogłaby być nazwą jakiejś choroby. I całkiem możliwe, że wielu o tym „wirusie” myślało, rozpamiętując własne niepowodzenia i odwołując się do pecha czy niefartu, a tymczasem wystarczyło sięgnąć po mity i byłoby jasne, że to zwykła kraksa z losem.

BR, 08.06.2016 r.

[1] J. Green, Gwiazd naszych wina, Wrocław 2014, s. 25-26.
[2] Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 204.
[3] A. Popowska, P. Szeląg, K. Kotowski, Słownik terminów literackich, Kraków 2005,
http://www.bryk.pl/s%C5%82owniki/s%C5%82ownik_termin%C3%B3w_literackich/69234-hamartia_gr.html, dostęp 13.05.2016 r., godz. 21:00.
[4] Arystoteles, Retoryka. Poetyka, http://biblioteka.kijowski.pl/arystoteles/poetyka.pdf, dostęp 27.05.2016 r., godz. 22:35.

Na kogo wypadnie, na tego bęc!

Dezerter wiele lat temu ostrzegał, że zmiany są konieczne i potrzebne, bo może nadejść dzień rebelii. Odpukać, na to ostatnie się nie zanosi, ale przeprowadzka mocno zamieszała w mojej rzeczywistości, wyłączając mnie na kilka tygodni z pisania. Oczywiście, nie wszystko się zmienia, bo słowa pojawiały się nawet między kartonami i dziwnym zbiegiem okoliczności niektóre z nich kojarzyły się z przemieszczaniem. Przemknęła na przykład destynacja (profesor Miodek pisał o niej niedawno w „Gazecie Wyborczej”), była teleportacja (choć nie udało mi się pominąć przestrzeni fizycznej lub czasowej), ale i antycypacja (o której może kiedyś napiszę, bo swego czasu antycypowali głównie piłkarze). Wreszcie stanęło na bęcwale!

Ale zaczęło się od bażanta. A właściwie od wyjazdu na Śląsk i drogowskazu do katowickiego Osiedla Bażantowo, który przypomniał mi o tym, że w czasach szkolnych wśród wielu „odzwierzęcych” przezwisk, w użyciu bywał również ‚bażant’. Gdy powiedziałem o tym towarzyszom podróży (pochodzącym z Kujaw, Mazur i Mazowsza), okazało się, że nie znają takiego zastosowania tego słowa. Bęcwał, owszem, rzuciła I. Wymieniliśmy jeszcze kilka znanych nam wyzwisk i rozmowa zmieniła bieg. Jednak chwilę później, czytając wywiad z Arturo Pérezem-Revertem, natknąłem się na stwierdzenie, że każdy bęcwał może zostać wyświęcony na artystę. [1] I już miałem nowe słowo.

Trudno powiedzieć, skąd ‘bęcwał’ pochodzi, za to jego znaczenie jest dość oczywiste: pogardliwy „człowiek bezmyślny, leniwy, głupiec”. [2] Sprawę doprecyzowuje Doroszewski: „o osobie dorosłej lub dziecku, żartobliwie, z pogardą; głupiec, człowiek ociężały, wałkoń”. Podpowiada również, że Brückner widzi możliwość połączenia z bucefałem. [3] To o tyle ciekawe, że przecież Bucefał, pierwowzór bucefała, koń Aleksandra Wielkiego był rumakiem dzikim i nieokiełznanym [4], a to wcale nie są jednoznacznie negatywne cechy. Z drugiej strony, zdarzyło mi się słyszeć, że ktoś jest strasznym bucefałem, więc może jednak jest jakieś pokrewieństwo między tymi słowami?

Tymczasem bęcwał zrobił karierę w mediach i kulturze. I tak, tytułowy bohater słuchowiska „Kocham pana, panie Sułku” to ni mniej, ni więcej, „starszy bęcwał w młodym wieku”, jak go określał Krzysztof Kowalewski. [5] Z kolei August Bęc-Walski to postać z rysunków Karola Ferstera publikowanych na łamach „Przekroju”. [6] Jest również piosenka „Teatr małżeński” pochodząca z repertuaru Kabaretu Pod Egidą (niestety, nie wyśledziłem, kto jest autorem tekstu), będąca specyficznym dialogiem małżonków, którzy obwiniają się o nie najlepszy stan swojego związku. I choć mnóstwo w nim emocji, wyrzutów i wyzwisk: „»Ty wariatko!« / »Ty bęcwale!« / Kiedyś było tak wspaniale…”, to finał rozmowy wydaje się dość optymistyczny: „»Nie odejdę – na złość tobie!« / »Wiesz, herbatę może zrobię…?« / »Ja cię przecież kocham stale, / ty wariatko…« / »Ty bęcwale…«”. [7]

 

Żeby nie zrobiło się na koniec zbyt romantycznie, dorzucam garść wyrazów bliskoznacznych proponowanych przez słowniki [2], [8]: próżniak, wałkoń, dureń, tępak, tłumok, cymbał, głąb, bałwan, baran, idiota, wariat. Niestety, bażanta, nie odnotowano!

BR, 23.03.2015 r.

[1] A. Pérez-Reverte. Nadchodzi nowy świat. Burzy i naporu. Rozmowę przepr. Michał Nogaś, Gazeta Wyborcza 2015, nr 61, s.21.

[2] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 4, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 1995, s. 188-189.

[3] Słownik języka polskiego, t. 1-11, pod red. Witolda Doroszewskiego, http://doroszewski.pwn.pl, dostęp 19.03.2015, godz. 01.00.

[4] Za: Kopaliński Wł., Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 2008, s. 30.

[5] Za: http://culture.pl/pl/wydarzenie/krzysztof-kowalewski-konczy-75-lat, dostęp: 19.03.2015, godz. 01.30.

[6] Patrz: http://muzeumkarykatury.pl/joomla/index.php?option=com_content&view=article&id=734:karol-ferster-wystawa-retrospectywna, dostęp: 19.03.2015, godz. 01.00.

[7] Za: http://www.tekstowo.pl/piosenka,renata_zarebska,teatr_malze_ski.html, dostęp: 19.03.2015, godz. 01.10.

[8] Słownik synonimów polskich, pod red. Zofii Kurzowej, Warszawa 2003, s. 37.

Subiekt plenipotentem parweniusza

To była miłość od pierwszego przeczytania. Miłość młodzieńcza i naiwna, jakiej zaznać może licealista-idealista, dla którego zmienianie świata wydaje się potrzebą pierwszą i pilną. Droga do celu wymagała dużo odwagi i straceńczej naiwności. Któż inny w takiej chwili mógł się wydać bratem, jeśli nie romantyczny pozytywista Wokulski? Poczułem powinowactwo duchowe, które wciąż trwa, choć naiwności dziś brak, a z charakteru Wokulskiego – po kolejnych lekturach i serialu (mistrzowskie trio Braunek-Kamas-Pawlik!) – wypreparowałem na swój własny użytek głównie cechy pozytywistyczne. Ale przecież nie o Wokulskim będzie ten tekst, ale o trzech słowach, bez których trudno sobie „Lalkę” wyobrazić.

Pierwszym z nich i szczególnym – ze względu na arcyważną postać Ignacego Rzeckiego – jest subiekt. To słowo doskonale czułoby się w towarzystwie terminatora i czeladnika, ale niestety – w odróżnieniu od tamtych – współcześnie używane bywa niezwykle rzadko. Kojarzę je właściwie tylko z nazwy programu do obsługi księgowej firm. A przecież subiekt mający swoje źródło w łacińskim subiectum jest całkiem bogaty w znaczenia. Mój dyżurny słownik PSWP przedstawia trzy i znając skromność Pana Ignacego, zupełnie by mu nie przeszkadzało, że o jego zawodzie autorzy piszą na końcu: 1. językoznawczy „w zdaniu: osoba, rzecz lub zjawisko, o którym się orzeka, któremu przypisuje się czynność, stan, właściwość; imienna część zdania (także niekiedy w formie bezokolicznika) połączona związkiem zgody z orzeczeniem” Uff… Ale gdybyśmy jednak nie do końca się orientowali, to mamy dalsze objaśnienie – przyporządkowanie czasownika dowolnemu subiektowi posiada siłę zdaniotwórczą i zachodzi prawie we wszystkich językach świata. W największym uproszczeniu (kolegów po fachu proszę o wyrozumiałość) subiekt to podmiot. 2. filozoficzny „istota, osoba poznająca, działająca, podlegająca emocjom, przekonująca się o czymś”. I cóż, tu też łatwo nie jest, więc warto się odwołać do synonimów i uproszczeń, czyli podmiotu, umysłu i istoty. 3. dawny „członek personelu sklepu, zajmujący się obsługą klientów, sprzedażą towarów”. [1] U Doroszewskiego subiekt filozoficzny jest na pierwszym miejscu, dalej nasz ekspedient, a w trzecim znaczeniu pojawia się z kwalifikatorem dawny „człowiek, jednostka, indywiduum”. [2]

Rzecki miał to szczęście, że jego szef nie tylko mu ufał jak przyjacielowi, ale przede wszystkim cenił jego fachowość i uczynił go swoim plenipotentem. Czyli „osobą upoważnioną przez mocodawcę do podejmowania czynności prawnych w jego imieniu, w jego zastępstwie” [3] czy też „osobą (…) upoważnioną przez mocodawcę do działania w jego imieniu” [4] Był po prostu pełnomocnikiem. Ale mniej popularne i niezwiązane z „Lalką” jest drugie znaczenie tego wyrazu. Otóż, w naszej historii, plenipotent to „poseł, który reprezentuje swoich wyborców lub nawet określone szczeble władzy państwowej, posiadający wszystkie pełnomocnictwa do przedstawiania i realizowania spraw leżących w jego kompetencji”. [5] Funkcję plenipotenta wprowadzono mocą ustawy o miastach w 1791 r. podczas obrad Sejmu Czteroletniego. Rzeczypospolitą podzielono wówczas na 24 wydziały miejskie, w których wybierano plenipotentów na sejm oraz do komisji skarbu i policji, czyli ówczesnego Ministerstwa Skarbu Państwa oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Plenipotenci nie mieli prawa głosu, a swoje racje mogli przestawiać jedyni ci, którzy należeli do którejś z komisji. Żywot tej instytucji był dość krótki, bowiem została zniesiona przez sejm rozbiorowy w 1793 r. [6]

Krakowskie_Przedmiescie_7_tablica

Stanisława Wokulskiego, mocodawcę plenipotenta Rzeckiego określano wieloma epitetami. Był zatem: dorobkiewiczem, ambitnym spekulantem, bezczelnym kupczykiem, nikczemnikiem, a nawet nieuleczonym marzycielem, ale przede wszystkim był parweniuszem! Słowo to przywędrowało do polszczyzny z języka francuskiego – od parvenu „przybysz” (wg Doroszewskiego), choć wydaje mi się, że źródłem mógł być czasownik parvenir oznaczający „dochodzenie, osiąganie czegoś”. [7] Najzgrabniej parweniusza opisał Doroszewski: „osobnik, który robiąc karierę dostał się do wyższego środowiska i jest w tym środowisku traktowany lekceważąco, niechętnie; dorobkiewicz, nowobogacki, nuworysz” [8] I cóż na to poradzić, skoro nasz bohater sam czasem tak o sobie myślał? Wokulski sięgnął do kamizelki i dał mu pięć rubli czując, że poczyna sobie jak parweniusz. [9]

Mnogość określeń, jakie pojawiają się przy postaci Wokulskiego, pokazuje skalę skomplikowania charakteru tegoż. Prus szybko spotkał się z krytyką ówczesnych i tak na nią odpowiadał: bohater [Wokulski] jest typem bardzo złożonym jako człowiek epoki przejściowej, że wychował się w epoce czasu, który zaczął się poezją, a skończył się nauką, zaczął się ubóstwianiem kobiety, a skończył wyrozumowaną prostytucją, zaczął się rycerskością, a skończył kapitalizmem, zaczął się poświęceniem, a skończył geszefciarstwem, gonitwą za pieniędzmi. [10]

Złożoność natury Wokulskiego doskonale oddają opinie dwóch pań. Pierwszą z nich nasz człowiek epoki przejściowej pragnął zdobyć, druga była nim na swój sposób zafascynowana.

(…) panna Izabela często myślała o Wokulskim, a we wszystkich medytacjach uderzał ją niezwykły szczegół: człowiek ten przedstawiał się coraz inaczej. (…) Jego niepodobna było określić jednym wyrazem, a nawet stoma zdaniami. Nie był też do nikogo podobny, a jeżeli w ogóle można go było z czymś porównywać, to chyba z jakąś okolicą, przez którą jedzie się cały dzień i gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki, wody i pustynie, wsie i miasta. I gdzie jeszcze, spoza mgieł horyzontu, wynurzają się jakieś niejasne widoki, już niepodobne do żadnej rzeczy znanej. [11]

A to pani Wąsowska, która przerywa w Zasławskim lesie jego rozmyślania: W każdym razie sądziłam, że pan jest człowiek zimny, rachunkowy, który chodząc po lesie taksuje drzewo, a na niebo nie patrzy, bo to nie daje procentu. Tymczasem cóż widzę?… Marzyciela, średniowiecznego trubadura, który wymyka się do lasu, ażeby wzdychać i wypatrywać zeszłotygodniowe ślady jej stóp! Wiernego rycerza, który kocha na życie i śmierć jedną kobietę, a innym robi impertynencje. Ach, panie Wokulski, jakie to zabawne… jakie to niedzisiejsze!… [12]

Podsumowując, nie taki zwykły ten parweniusz jak go malują, ale lepiej dla niego, gdy ma właściwego plenipotenta, który niekoniecznie musi być subiektem. Czytajcie „Lalkę”!

 BR, 29.09.2014 r.

[1] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 40, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2003, s. 453.
[2] Doroszewski W. (red.), Słownik języka polskiego, t. I-XI, Warszawa 1958-1969, http://doroszewski.pwn.pl.
[3] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 29, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2000, s. 63.
[4] Doroszewski W., op. cit.
[5] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 40, Ibidem.
[6] http://pl.wikibooks.org/wiki/Historia_administracji/Rzeczpospolita_1764_-_1795, 26.09.2014 r., godz. 01.30.
[7] http://pl.pons.com/t%C5%82umaczenie?q=parvenir&l=frpl&in=fr&lf=fr, 26.09.2014, godz. 01:40.
[8] Doroszewski W., op. cit.
[9] Prus B., Lalka, T. 1., Warszawa 1953, s. 188.
[10] cytat za: Bąbel A., Kowalczyk A. (red.), Leksykon »Lalki«, Warszawa 2011, s. 184.
[11] Prus B., op. cit., s. 324.
[12] Idem, T. 2., s. 150.

Referent, czyli co ma urzędnik do piłkarza?

Mundial w pełni, więc dni dzielę pomiędzy pracę i mecze, których oglądanie bywa mało przyjemne. I nie chodzi tu tylko o poziom sędziowania, ale również o popisy naszych komentatorów. Oczywiście, problem nie jest nowy i regularnie powraca w mediach, oby uśmiech konsekwentnie przeważał nad zażenowaniem.

Komentując, unikaj szablonowego sformułowań (…) Nie mniej ważna jest czystość języka. Jestem wrogiem komentowania żargonowym, kibicowskim językiem. (…) Dziennikarz nie jest kibicem, nie ma udawać ich kumpla. Komentuje dla różnych ludzi i powinien mówić jak najbardziej czystą polszczyzną, ładnym językiem, składnymi zdaniami, niegłupio. (…) Nie znaczy to, że w ogóle nie należy używać slangowych wyrażeń. Czasem, ale nie za często, raz na parę spotkań możesz z nich skorzystać. (…) *

Zgodnie z aktualnym trendem mecze komentują duety złożone z dziennikarza i eksperta. W roli tego drugiego występuje zwykle były piłkarz, tudzież czynny lub emerytowany trener. Do Brazylii pojechało czterech ekspertów TVP, w tym mój ulubieniec Grzegorz Mielcarski, który tworzy zgraną parę z Dariuszem Szpakowskim.

Zaproszony ekspert musi spełniać pewne kryteria. Przede wszystkim musi umieć mówić po polsku, co już powoduje spory odsiew wśród kandydatów. (…) współkomentator powinien formułować swoje myśli zwięźle i mówić krótko – najwyżej trzy-pięć zdań, by nadążać za wydarzeniami na boisku. (…) **

Szpaku specjalizuje się w lapsusach i niepoprawnej wymowie nazwisk, a Mielcarski największą kreatywność wykazuje w dziedzinie składni – czasami mam wrażenie, że nie ma świadomości, iż budowa zdania ma wpływ na logikę wypowiedzi. Zdarza mu się również używać słów niezgodnie z ich znaczeniem. I tak, podczas spotkania pomiędzy Argentyną a Bośnią i Hercegowiną Mielcarski powiedział: On [Edin Džeko] tu jest referentem, to on decyduje, czy zakończyć akcję strzałem czy przegrać [podać].

Niestety, referenta prędzej można spotkać w urzędzie lub na uczelni niż na boisku.
Bo referent, z łac. referens, referentis to: 1. autor pisemnej lub ustnej wypowiedzi na dany temat: osoba wygłaszająca referat”; 2. Osoba pracująca w urzędzie, instytucji i zajmująca się ściśle określonym rodzajem spraw, urzędnik prowadzący referat. 3. Stanowisko służbowe w Komendzie Głównej Policji, w komendach wojewódzkich i rejonowych. ***

Ale co poeta miał na myśli? Czy chodziło mu o reżysera gry, czy może o zwykłego rozgrywającego, a może o jakiegoś np. dystrybutora (podań)?!

Made_In_Brasil_LondonNiestety dla języka, a zapewne dla frajdy jego fanów i badaczy, podczas mistrzostw tego typu kwiatków pojawia się sporo. Może nawet starczyłoby na bukiet dla Włodzimierza Szaranowicza, szefa redakcji sportowej TVP?

BR, 24.06.2014 r.

PS Jest szansa, że się przesłyszałem i nasz ekspert popełnił o jeden błąd mniej; kto słyszał, niech pisze!

* T. Smokowski, Posiedzę z wami dziewięćdziesiąt minut, a potem mnie wyłączcie [w:] A. Skworz, A. Niziołek (red.), Biblia dziennikarstwa, Kraków 2010, s. 184.
** Idem, s. 183.
*** Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 35., pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2002, s. 329.

Grupa trzymająca władzę: kamaryla

Gdy w styczniu pisałem o majdanie, Ukraina była w przededniu krwawych wydarzeń, dziś sytuacja wydaje się nieco lepsza. I choć nadal pachnie prochem, to coraz więcej mówi się o gospodarce i ekonomii. Pisze o tym również Grzegorz Cydejko w nowym numerze magazynu „Forbes”: Wprowadzenie sankcji osobowych i finansowych dla winnych masakry i popierających prezydenta oligarchów to wstęp do zmiany ekipy blokującej Ukrainę, czego od miesięcy żąda Euromajdan. Nacisk ten może być skuteczny pod warunkiem solidarności w akcji przeciwko kamaryli rządzącej.*

Kamaryla kojarzy mi się z camorrą, neapolitańską mafią i pewnie jest coś na rzeczy, pomijając południowoeuropejski źródłosłów obu terminów. Kamaryla jest to bowiem grupa osób stojących blisko osoby mającej w swych rękach władzę, wyzyskujących swoje stanowiska i wpływy dla robienia intryg, uprawiania stronniczej polityki, klika.** A u Kopalińskiego to: intryganci, dworzanie z najbliższego otoczenia panującego, jego ulubieńcy, wywierający na niego wpływ zgubny dla spraw państwa.*** Te definicje jak ulał pasują nie tylko do sytuacji na Ukrainie, ale również do symbiozy jaka istnieje pomiędzy biznesem i polityką w Rosji.

Swoją drogą, dziwne, że kamaryla nie zrobiła kariery w naszym kraju. Wszak kilka lat temu jej synonimami ochoczo szafowali politycy ówczesnej partii rządzącej. Obok wymienionej już kliki, była także sitwa i – chyba najsłynniejszy – układ, który ostatnio odżył dzięki filmowi Ryszarda Bugajskiego („Układ zamknięty”, 2013). Jak się okazuje, polszczyzna dysponuje całkiem pokaźnym zasobem określeń różnego typu „grup trzymających władzę”. Mamy jeszcze koterię, kastę oraz dumnie brzmiący klan, bynajmniej nie rodzinny, lecz biznesowy lub polityczny.

Ale jeszcze kilka słów o pochodzeniu kamaryli. Otóż, przywędrowała do nas z języka hiszpańskiego: camarilla czyli ‘mała sala’**, a wg Kopalińskiego znaczy dosł. ‘pokoik, gabinet; królewska rada gabinetowa’ i jest zdrobnieniem od cámara, czyli pokoju.*** We współczesnym słowniku terminy te oznaczają odpowiednio: klikę i komorę.**** Natomiast, jeśli chodzi o kontekst historyczno-polityczny, to kamaryla pojawiła się na początku XIX w., po powrocie na tron hiszpański króla Ferdynand VII w 1814 r.***** Nie był to władca miłościwie panujący, o czym przeczytać można w potężnej „Historii Hiszpanii”, którą polecam wszystkim odważnym******.

BR, 17.03.2014 r.

* Cydejko G., Ukraina przed odbudową, „Forbes” 2014, nr 3, s. 22-26.
** Doroszewski W. (red.), Słownik języka polskiego, t. I-XI, Warszawa 1958-1969, http://doroszewski.pwn.pl.
*** Kopaliński Wł., Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 249.
**** http://pl.pons.com/t%C5%82umaczenie?q=camarilla&l=espl&in=ac_es&lf=es, 15.03.2014 r., godz. 17:10.
***** Markiewicz H., Romanowski A., Skrzydlate słowa. Wielki słownik cytatów polskich i obcych, wyd. 2., popr. i rozszerzone, Kraków 2007, s. 496.
****** Baruque J. V., Ortiz A. D., Tuñón de Lara M., Historia Hiszpanii, Kraków 2012.