znaczenie

Notatka #10: bawełniane zbroje

27.04.2020, Warszawa

Czasem słowa przychodzą od razu we właściwym szyku, sprawnie oddają myśli, nie gubią znaczeń. Jakby wiedziały, że służą, że są spoiwem, bez którego świat mógłby się rozpaść. A czasem słowa trzeba wyrywać z siebie i mozolnie wtaczać pod górę, próbując nadać im właściwy sens. Czasami się też po prostu milczy, jak w kolejce do kasy w dyskoncie, gdy towarzyszą ci cudze oczy.

To moje najnowsze odkrycie. Że być może nadchodzi czas patrzenia sobie w oczy, uważnego słuchania i mówienia. Namysłu, skupienia i bycia tu i teraz. I poznawania. Oczy mogą wiele wyrazić, a jednak rzadko dajemy im szansę. Sprawy więc przejął wirus i wszechmocny minister, który kazał nam założyć zwiewne kagańce. Nie wiesz, kto jest po drugiej stronie. Uśmiechu lub złości możesz się tylko domyślać, wypatrując odpowiednich zmarszczek wokół oczu. Nie wypatruj tylko łez, bo tych mamy nadmiar. Wirus zabija ludzi, susza zabija ziemię, słońce wysysa wodę, a my czekamy aż ktoś coś zrobi. Tak mi się jakoś napisało.

Z tymi maseczkami to jest jeszcze tak, że dzięki nim statystyczna pani Halina i statystyczny pan Henryk, oboje raczej w okolicach emerytury, stają się odważniejsi. Oczywiście tylko pozornie, bo zapewne boją się tak samo jak wcześniej, ale już nie trzymają dystansu, już się przepychają w sklepie i próbowaliby zająć najlepsze miejsca w autobusach, gdyby te były przepełnione. Pozwalają sobie nawet na żarty z tych, co sprawę traktują nieco poważniej. Państwo H. mają maseczki – zbroje z bawełny, które pozornie chronią ich przez wirusem, na ulicy, w sklepie i w ogóle. Podobnie się zachowuje pani Monika, pewnie bliżej czterdziestki, oraz nieco młodszy pan Wojciech, którzy czują się dużo swobodniej, znów są wolni i na swoich warunkach mijają sąsiadów na klatkach, podchodzą do okienka na poczcie i zagadują farmaceutę w aptece. Zbroja z fizeliny daje im moc. Stają się jak Planetarianie z proekologicznej kreskówki, choć żadne z nich prawdopodobnie nie uratuje ani siebie, ani Ziemi.

I jest jeszcze pan Iwan, od którego odbieram przesyłki przy paczkomacie. Nie używa maseczki ani rękawiczek, ale jest miły i stara się zrozumieć numery i kody, które podają zamaskowani klienci.
Oczy zwykle ma bardzo zmęczone.

Mural na ścianie L’Espace Autogéré des Tanneries, niezależnego centrum kultury w Dijon,
mieszczącego się w dawnej fabryce rowerów, czerwiec 2018, https://tanneries.org

BR

Notatka siódma: tyrania

16.04.2020, Warszawa

Obudziłem się dziś z tą samą myślą, z którą zasypiałem. Czy oto nadszedł pierwszy dzień tyranii? Obowiązuje rozkaz: maski włóż! Jednocześnie nie można chodzić, gdzie się chce; robić tego, co się chce i spotykać się z kim się chce, a policja ocenia, czy nasze działania wynikają np. z niezbędnej potrzeby związanej z bieżącymi sprawami życia codziennego. Martwię się nieco o nasze prawa obywatelskie i sam już nie wiem, czy chodzi o walkę z wirusem czy raczej o wybory?

Krok po kroku drużyna pana Jarosława rozmontowuje system demokratyczny, oczywiście tłumacząc, że to dla dobra obywateli. Jeszcze nie są to rządy oparte na fizycznej przemocy i terrorze, ale jednak dowodzi jeden człowiek, narzuca innym własną wolę, ma negatywny i przemożny wpływ na rzeczywistość i na innych ludzi, a także – odwołując się do starożytnej Grecji – trwa obalanie istniejącego porządku politycznego. A jeśli ktoś ma inne zdanie niż Tyran sp. z o.o., to na etacie mają niejednego szatniarza rodem z „Misia” z gotową odpowiedzią: „Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?”
Smutne jest to, że większość nadal popiera tych, których wybrała mniejszość. Ciekawe, kiedy górnikom pęknie żyłka i przyjadą do Warszawy porzucać płytami chodnikowymi? Bo przecież artyści, restauratorzy i piloci wycieczek nie mają głosu. I przede wszystkim kilofów. A do polityków, jak pokazuje historia, przemawia tylko ulica. Wkurzona i zdesperowana. Oby nie spłynęła krwią.

https://sjp.pwn.pl/szukaj/tyrania.html

Uff, trochę mnie poniosło. A to przecież blog o słowach, jak widać na załączonym obrazku. P. powiedział mi, że moje ostatnie teksty są bardziej osobiste i polityczne niż kiedyś. Na to chyba wygląda. Mógłbym cytować piosenki Aliansu, Dezertera czy El Bandy. I mieć poczucie, że jestem po właściwej stronie. Ale co po tym? I co potem? Wieczorami płyty Nicka Cave’a, słodka herbata i gorzkie myśli?

BR

PS Nie, nie jestem przeciw maseczkom.

Słowa cierpliwe są

Ten tekst zacząłem pisać dokładnie sześć lat temu. Na początku roku 2014 zadzwonił do mnie mój dobry kolega P. Rozmawialiśmy o graniu prób, bo P. jest muzykiem i podobno sporo się zdarzyło pomiędzy naszymi ostatnimi telefonami (nie pamiętam co!), ale P. powiedział, że czasu nie mitrężą, tylko grają (z zespołem).
I od razu sam wyłapał, że dawno tego słowa nie słyszał, a tym bardziej go nie używał. I choć to ja jestem większym admiratorem jego muzyki, niż on mojego pisania, to rzucił wtedy, żebym może spróbował napisać o tym słowie. No to próbuję, mam nadzieję, że P. to przeczyta.

Ale po tej wcale nienajdłuższej przerwie, wszak Guns N’ Roses nagrywali płytę „Chinese Democracy” 10 lat, nie było mi ani trochę łatwiej. Do tekstu wróciłem pod koniec zeszłego roku, sięgając po słowniki, w których, jak się okazało, wyraz wciąż był zaznaczony. Brakowało mi tylko Szymczaka, do którego zajrzałem przy okazji wizyty u Matki i zrobiłem nawet zdjęcia haseł. A czas mijał, śnieg nie spadł, „Joker” nieobejrzany, podatki zapłacone. I oto pewnego dnia, zupełnie bez uprzedzenia, z pomocą przyszedł mi Krzysztof Varga ze swoim cotygodniowym felietonem w „Dużym Formacie”. Tym razem Varga pisał o „Wiedźminie”, tym serialowym:

Do mitrężenia czasu na „Wiedźmina” przystąpiłem więc bardziej ze swoistego poczucia obowiązku niż z dzikiego pożądania, dlatego że interesują mnie zbiorowe histerie wokół spraw polskich, a tutaj mamy ewidentne przejawy obłędu zbiorowego, choć sam serial nie jest polski i grają w nim anglosascy aktorzy. [1]

Abstrahując od tego, że to nadmierne wzmożenie w narodzie dość łatwo wytłumaczyć, a serialu nie widziałem, to w mig pojąłem, że to znak. Solidny kuksaniec od rzeczywistości z przesłaniem: pisz, człowieku!
No to napisałem.

A zatem, ‘mitrężyć’ to tyle co «marnować czas; zwlekać z wykonaniem jakiejś pracy, czynności, mitrężyć czas, mitrężyć z robotą, z kolacją, z obiadem». [2] A ‘mitręga’ to «strata czasu na wykonanie jakiejś zbędnej czynności, pracy; marnowanie czasu» [3] U Szymczaka podobnie: pot. «tracić, marnować czas na próżno, na darmo, marudzić» [4] Oczywiście, ciekawiej robi się, gdy sięgniemy po Brücknera, bo ‘mitręga’ to «praca licha, partanina», ale i człowiek: «próżniak, hultaj», źródłosłów zaś to ‘mitrężyć, mitrężny’ od ‘mitr-‘, którego praźródła można szukać w m.in. w języku cerkiewnosłowiańskim, serbskim i rosyjskim [5] I jeszcze swoje dorzuca Doroszewski – w drugim znaczeniu – ‘mitrężyć’ – rzad. «utrudzać, zaprzątać» i podpiera to ślicznym cytatem
z „Tygodnika Ilustrowanego” z 1899 r.: Znów zagadek świat zaklęty trwoży serce, myśl mitręży. [6]
Całość niech przypieczętują synonimy – wszystkie, rzecz jasna, są z kwalifikatorem przestarz.: ‘mitręga’ – «męka», ‘mitrężyć’ (czas) – «tracić» lub (z robotą) – «marudzić». [7]
Mam to, wreszcie!

Na koniec zacząłem się zastanawiać, czy mitrężenie lub mitręga pojawiają się w bardziej współczesnych tekstach, oczywiście wyjąwszy próbki z Korpusu Języka Polskiego PWN? Przyszło mi do głowy, że kto jak kto, ale zespół Lao Che mógłby się na taki kąsek połasić. I faktycznie, intuicja mnie nie zawiodła, jednakowoż los bywa doskonale przewrotny i mitręgę znalazłem w piosence „Wisielec” z pierwszej płyty „Gusła” [8], która jest albumem koncepcyjnym, łączącym starocia od średniowiecza po romantyzm z mową współczesną. Czasu więc nie mitrężcie, jeno posłuchajcie:

BR, 19.02.2020

[1] K. Varga, Pokonać potwory czyli jak walczyłem z »Wiedźminem« [w:] Gazeta Wyborcza. Duży Format,
nr 4/1368, 03.02.2020 r. s. 16
[2] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T.29, Pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 1999, s. 321
[3] Ibidem, s.321
[4] Słownik języka polskiego. Pod red. M. Szymczaka, T. 2., Warszawa 1984, s. 188
[5] A. Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Warszawa 1957, s. 338-339
[6] Słownik języka polskiego. Pod red. W. Doroszewskiego, Warszawa 1958-1969, http://doroszewski.pwn.pl/haslo/mitrężyć [dostęp: 19.02.2020 r.]
[7] Wielki słownik wyrazów bliskoznacznych. Pod red. M. Bańko, Warszawa 2005, s. 376-377
[8] Lao Che „Gusła”, płyta kompaktowa, S.P. Records 2002

Artystyczne daniny

Kilka tygodni temu natknąłem się na płytę Natalii Sikory „Tribute to Mira Kubasińska”, będącą, jak pisze wydawca, hołdem złożonym legendom polskiej muzyki – zespołowi Breakout i jego wybitnej wokalistce Mirze Kubasińskiej. [1] Piękna sprawa, chciałoby się rzec. A jednak, abstrahując od walorów artystycznych tego wydawnictwa, coś mi tu nie gra. Tytuł, oczywiście.

Angielskie słowo tribute oznacza ni mniej, ni więcej ‘hołd’ [2] czyli właściwie wszystko się zgadza. Ale tribute nie bez powodu kojarzy się z polskim słowem trybut, oba bowiem pochodzą od łacińskiego tributum oznaczającego ‘podatek lub daninę’ [3], a to od tribuo – ‘dzielić, wydzielać, rozdzielać; przydzielać, udzielać; darować, zezwolić, wyświadczyć, składać; przyznać, pozwolić, sprzyjać’. [4]

Nasz trybut to „haracz, danina składana, płacona zwycięzcy przez podbitych jako wyraz zależności politycznej w zamian za pokój, opiekę albo na podstawie traktatu; także: podatek, jaki płacili mieszkańcy prowincji w starożytnym Rzymie”. Innymi słowy to kontrybucja, danina, haracz, podatek, opodatkowanie. [5] A także „coś poświęconego w imię jakichś wartości” [6], a w słowniku Doroszewskiego znajdziemy też zupełnie inne znaczenie, niemające nic wspólnego z płaceniem, dawaniem, tudzież przyznawaniem. Trybut to dawniej ‘plemię’, ‘szczep’ [7], ale w tym wypadku źródłosłowem jest łacińskie tribus [8] wywodzące się od spraw związanych ze strukturą społeczną starożytnego Rzymu i obowiązkami jego obywateli. Można się domyślać, że właśnie od tego tribus pochodzi miano trybutów czyli uczestników postapokaliptycznych Głodowych Igrzysk znanych z powieści Suzanne Collins „Igrzyska Śmierci” i z serii filmów z Jennifer Lawrence (w org. „The Hunger Gamer” czyli „Głodowe Igrzyska”).

Wracając jednak do muzyki. Skoro w polszczyźnie i tak roi się od anglicyzmów, to może nie trzeba ich wciskać również do tytułów, bądź co bądź, specjalnych albumów? Zamiast konstrukcji w stylu „Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny” Kuby Badacha dużo lepsze są proste słowa, np. „W hołdzie Mistrzowi”, płyta Stanisława Soyki z piosenkami Czesława Niemena. Brzmi dostojnie, prawda?

BR, 09.09.2018

[1] http://www.mtj.pl/label/mtj/artists/natalia-sikora/albums/tribute-to-mira-kubasinska/news/natalia-sikora-tribute-to-mira-kubasinska, dostęp 01.09.2018. godz. 20.00.
[2] https://pl.pons.com/t%C5%82umaczenie?q=tribute&l=enpl&in=&lf=en, dostęp 09.09.2018, godz. 13.40.
[3] Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 516.
[4] Słownik łacińsko-polski, oprac. K. Kumaniecki, Warszawa 2001, s. 435.
[5] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 43, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2003, s. 253.
[6] https://sjp.pwn.pl/szukaj/trybut.html, dostęp 09.09.2018, godz. 14.16.
[7] https://sjp.pwn.pl/doroszewski/trybut-II;5509032.html, dostęp 09.09.2018, godz. 14.30.
[8] Słownik łacińsko-polski, oprac. K. Kumaniecki, Warszawa 2001, s. 435.

Młodość, bogactwo i słowo!

Kilka tygodni temu kolejny raz oglądałem „Ojca Chrzestnego”. Wiadomo, klasyka.
Opowieść o człowieku, do którego wszyscy zwracali się o pomoc i nigdy nie doznawali zawodu, który nie składał czczych obietnic ani nie wymawiał się małodusznie, że ma ręce związane przez potężniejsze od siebie siły na świecie. (…) Było przyjęte, należało po prostu do dobrych obyczajów głosić, że jest się jego dłużnikiem i że ma prawo w każdej chwili zwrócić się o spłacenie długu jakąś drobną przysługą. [1]

Postać Vita Corleone przyszła mi na myśl, gdy czytałem „Króla” Szczepana Twardocha. Tutaj też jest ktoś, kto się wzbogaca na cudzym nieszczęściu, kto czasem pomaga, kto daje i zabiera. To Kum Kaplica, który rządzi na warszawskiej Woli, postać wzorowana na działaczu politycznym i jednocześnie gangsterze czasów międzywojnia Łukaszu Siemiątkowskim, ps. Tata Tasiemka. [2]

Główny bohater tak o nim mówi: Naprawdę nazywał się Jan Kaplica, a kumem został, bo każdemu, kto tylko zechciał jego przyjaźni, był przyjacielem, drogo sobie jednak swoją przyjaźń ceniąc. (…) Kum Kaplica był człowiekiem, na którego polecenie Jakub Szapiro zabił mojego ojca. Nie wyobrażałem sobie nawet, żeby ktoś taki jak Kum Kaplica, prawdziwy puryc, mógł zdawać sobie sprawę z istnienia mojego ojca, skromnego urzędnika administracji Lecznicy Żydowskiej i nieudanego sklepikarza. [3]

To gangsterskie wprowadzenie może być nieco mylące, bowiem puryc wcale nie oznacza bandziora, choć zdecydowanie może być uznane za epitet. Słowo to pochodzi z języka jidysz i oznacza: 1. przestarzale „człowieka zamożnego, bogatego; bogatego Żyda” lub 2. środowiskowo „odważnego złodzieja; złodzieja z doświadczeniem”. [4] Pierwszą definicję potwierdza m.in. słownik Doroszewskiego: „człowiek bogaty, znaczny; bogacz żydowski” [5], potwierdzenia tej drugiej nie znalazłem.

Szerzej, z uwzględnieniem kontekstu społecznego, sprawę przedstawia „Polski słownik judaistyczny”:
„puryc (purec) (jid.; hebr. poric, od p(e)ric = dziki, barbarzyński, okrutny, srogi) – początkowo określenie odnoszące się do człowieka gwałtownego, samowolnego, grabieżcy. W okresie staropolskim stało się synonimem słowa „szlachcic”, na co miały wpływ doświadczenia społeczności żydowskiej, zwłaszcza z czasów tzw. potopu wojen oraz rozkładu demokracji szlacheckiej. (…) W XIX w. ponownie nastąpiła zmiana zakresu znaczeniowego tego pojęcia i w ustach ortodoksów – zwłaszcza chasydów – zaczęło ono oznaczać żydowskiego zamożnego, wyemancypowanego zwolennika przemian kulturowych w duchu haskali [w uproszczeniu: w duchu nieortodoksyjnym i oświeceniowym – przyp. BR], a potem także akulturacji i asymilacji (również bogacza bądź „złotego młodzieńca”).” [6]

Biorąc pod uwagę wielokulturowość dawnej Warszawy, w której na początku lat 30. XX w. mieszkańcy wyznania mojżeszowego stanowili jedną trzecią ludności, jidysz był drugim językiem stolicy. [7] W takich warunkach dość naturalna stała się migracja słów pomiędzy językami. I tak jak wiele innych jidyszyzmów (belfer, cymes, rejwach) również ‘puryc’ przesiąkł do gwary warszawskiej, prawdopodobnie jeszcze w XIX w. i oznaczał po prostu młodzieńca. [8]

Młodzieniec zaś bywa odważny, czasem też dziki i okrutny. Oby tylko nie kradł, aby się wzbogacić.
Najlepiej niech kocha!

BR, 16.05.2017

[1] Puzo M., Ojciec Chrzestny, Warszawa 2012, Wyd. XV, s. 14.
[2] Więcej o tej postaci na http://dintojra.blogspot.com/2009/11/tata-tasiemka.html, dostęp: 11.05.2017, godz. 23.13.
[3] Twardoch Sz., Król, Kraków 2016, s. 23.
[4] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 35, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2002, s. 77.
[5] http://doroszewski.pwn.pl/haslo/puryc, dostęp: 11.05.2017, godz. 23.20.
[6] http://www.jhi.pl/psj/puryc_(purec), dostęp: 11.05.2017, godz. 23.40.
[7] Szymaniak K., Głosy przedwojennej Warszawy, wykład w Muzeum Historii Żydów Polskich, 27.06.2014 za:  http://www.polin.pl/sites/default/files/wyklad_glosy_przedwojennej_warszawy_karolina_szymaniak.mp3, dostęp: 12.05.2017, godz. 23.10.
[8] Wieczorkiewicz B., Słownik gwary warszawskiej XIX wieku, Warszawa 1966, s. 358 za: Myszor-Cieląg M., Nieznane listy Stefana Garczyńskiego do Antoniego Odyńca [W:] Colloquia Litteraria, nr 7 (2/2009), s. 88.

Jaki znak twój?

Dziś będzie na poważnie i może nawet trochę politycznie… Otóż dawno, dawno temu, w roku 1954 została uchwalona Konwencja ONZ o statusie bezpaństwowców. Zgodnie z nią, bezpaństwowiec to osoba, która nie jest uważana za obywatela żadnego państwa, według obowiązującego na jego terytorium prawa. Bezpaństwowość może być spowodowana przez szereg różnorodnych czynników, takich jak np. kolizja krajowych systemów prawnych, przekazanie terytorium, ustawodawstwo dotyczące małżeństwa, praktyki administracyjne, dyskryminacja, brak świadectwa urodzenia. [1]

Nie ma precyzyjnych danych, ile osób żyje bez obywatelstwa – szacunki mówią o 10-12 milionach na całym świecie. W Polsce jest około 9000 osób bez ustalonego obywatelstwa i 2000 osób, które same siebie określają jako bezpaństwowców. To dane zebrane w ramach Narodowego Spisu Powszechnego [2], realna skala problemu jest zapewne znacznie większa. Co ciekawe, Polska jest jednym z niewielu państw w Europie, które nie przystąpiły do Konwencji. Jeśli ktoś chce zgłębić temat, to polecam stronę Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR).

A oto przyczyna mojego wywodu – cytat ze znakomitej książki „Przypadek Adolfa H.” Erica-Emanuela Schmitta, która opowiada alternatywne dzieje pewnego zbrodniarza:

Opaleni mizernym słońcem Adolf H., Bernstein i Neumann wylegiwali się przed barakiem sztabu generalnego. Pachniało smołą, sjestą i spoconymi stopami.
– Przegramy tę wojnę.
Neumann właśnie przeczytał wszystkie gazety zebrane po śmietnikach oficerskich.
– My? – wykrzyknął Bernstein. – Nie zaliczam się do żadnych „nas”, poza „nami trzema”. Dla mnie wyjść z wojny żywym to ją wygrać. Jeżeli wrócę z frontu, zapowiadam wam, że nie będę już Austriakiem ani przedstawicielem żadnej innej narodowości. Apatryda i pacyfista, oto kim wrócę. [3]

Słowo apatryda pochodzi od greckiego ápatris i dalej przez apátridos ‘pozbawiony ojczyzny’ i znaczy ni mniej, ni więcej: apolita, bezpaństwowiec, osoba nieposiadająca obywatelstwa żadnego państwa. [4] Apolita zaś to ‚bezdomny’ (gr. ápolis) [5]. Idąc dalej tym tropem, a może nawet sięgając do wiedzy ze szkoły średniej, przypominam sobie, że polis to starożytne miasto-państwo. I jestem w domu. Czy raczej bez niego.
A przecież każdy zasługuje na to, by mieć dom, którego symbolem w tym przypadku będzie paszport.
I nieważne, gdzie nasz apatryda się urodził, jaki ma kolor skóry i jaką religię wyznaje.
Banał? Nie sądzę.

BR, 18.12.2016

[1] http://www.rpo.gov.pl/pl/content/mswia-o-sytuacji-osob-nieposiadajacych-zadnego-obywatelstwa, dostęp: 10.12.2016 r., godz. 22.00.
[2] http://stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/lud_raport_z_wynikow_NSP2011.pdf, s. 97, dostęp: 10.12.2016 r., godz. 22.00.
[3] Schmitt E., Przypadek Adolfa H., Kraków 2012, Wyd. II, s. 214.
[4] Kopaliński Wł., Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 41.
[5] Ibidem, s. 42.

Skaz naszych wina

To słowo chodzi za mną od kilku miesięcy. Wisiało nad biurkiem, potem na lampce, w końcu, przeskoczyło do roboczego pliku. Tymczasem słownik zdążył się rozleniwić i zakurzyć. A wszystko zaczęło się od filmu…

Chora na raka tarczycy Hazel poznaje Augustusa, który również nie cieszy się najlepszym zdrowiem. Nastolatkowie, bo to dość młodzieżowa jest opowieść, przechodzą razem trudne chwile w zmaganiach z chorobą (i uczuciem). Są inteligentni, wrażliwi i dzielni. Film momentami jest nawet niezły, ale dla mnie stał się istotny jego początek, a dokładniej, 13. minuta. Cytuję za książką, której adaptacją jest ten obraz, oba dzieła mają tytuł „Gwiazd naszych wina”:

(…) – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i wyjął – Panie, zlituj się – paczkę papierosów. Otworzył ją i włożył papierosa do ust.
– Ty tak na poważnie? – zdumiałam się. – Uważasz, że to jest fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.
– Jakie wszystko? – zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.
– Całą sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny, nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka, płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego. O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.
– Hamartia? – zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby. Niestety miał piękną linię szczęki.
– Tragiczna skaza – wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam, że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała, żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju. (…) [1]

Tyle bohaterowie. Ale co na to słownik? Otóż, hamartia to wada charakteru; błąd, wina, grzech, błędne rozpoznanie własnej sytuacji, zwłaszcza przez bohatera tragedii, który fałszywie oceniając stan rzeczy, pogrąża się coraz bardziej, doprowadzając wreszcie do nieuniknionej katastrofy. – gr. ‘hamartanein’ ‘błądzić’ [2]

„Słownik terminów literackich” umieszcza bohatera-nosiciela w konkretnym kontekście: w tragedii antycznej wina tragiczna, wynikająca z błędnej oceny własnego położenia przez bohatera tragicznego. Działając w imię dobrych intencji popełnia on tragiczne zbłądzenie i coraz bardziej komplikuje swój los, co prowadzi do katastrofy. [3]

Doskonale rzecz przedstawia Arystoteles w swojej „Poetyce”, w której opisuje cechy bohatera tragicznego oraz zasady tragiczności. Przytaczam tylko interesujący dla sprawy fragment, ale polecam przeczytać przynajmniej rozdziały od 6. do 16.

Pięknie ułożona fabuła dramatyczna musi raczej posiadać jedno rozwiązanie, a nie dwa, jak niektórzy sądzą. Zmiana losu nie powinna w niej przebiegać z nieszczęścia w szczęście, lecz przeciwnie, ze szczęścia w nieszczęście, i to nie z powodu nikczemności, ale ze względu na jakieś wielkie zbłądzenie (αμαρτία) takiego bohatera, o jakim była mowa, i raczej lepszego niż gorszego. [4]

Arystoteles jako bohaterów tragicznych wymienia m.in. Edypa (tego od kompleksu), Orestesa (była o nim mowa przy okazji megiery), Telegonosa (syna Odyseusza, który nie rozpoznawszy ojca, zabił go). Skrótowy opis mitów o tych postaciach można znaleźć w przepastnym „Słowniku mitów i tradycji kultury” Władysława Kopalińskiego, w który zanurzam się zawsze z wielką przyjemnością. Ale trzeba uważać, bo zanurzenie może trwać nawet kilka godzin!

Myślę sobie, że hamartia nieprzypadkowo pojawia się w takim kontekście, bo sama mogłaby być nazwą jakiejś choroby. I całkiem możliwe, że wielu o tym „wirusie” myślało, rozpamiętując własne niepowodzenia i odwołując się do pecha czy niefartu, a tymczasem wystarczyło sięgnąć po mity i byłoby jasne, że to zwykła kraksa z losem.

BR, 08.06.2016 r.

[1] J. Green, Gwiazd naszych wina, Wrocław 2014, s. 25-26.
[2] Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem, Warszawa 2000, s. 204.
[3] A. Popowska, P. Szeląg, K. Kotowski, Słownik terminów literackich, Kraków 2005,
http://www.bryk.pl/s%C5%82owniki/s%C5%82ownik_termin%C3%B3w_literackich/69234-hamartia_gr.html, dostęp 13.05.2016 r., godz. 21:00.
[4] Arystoteles, Retoryka. Poetyka, http://biblioteka.kijowski.pl/arystoteles/poetyka.pdf, dostęp 27.05.2016 r., godz. 22:35.

Na kogo wypadnie, na tego bęc!

Dezerter wiele lat temu ostrzegał, że zmiany są konieczne i potrzebne, bo może nadejść dzień rebelii. Odpukać, na to ostatnie się nie zanosi, ale przeprowadzka mocno zamieszała w mojej rzeczywistości, wyłączając mnie na kilka tygodni z pisania. Oczywiście, nie wszystko się zmienia, bo słowa pojawiały się nawet między kartonami i dziwnym zbiegiem okoliczności niektóre z nich kojarzyły się z przemieszczaniem. Przemknęła na przykład destynacja (profesor Miodek pisał o niej niedawno w „Gazecie Wyborczej”), była teleportacja (choć nie udało mi się pominąć przestrzeni fizycznej lub czasowej), ale i antycypacja (o której może kiedyś napiszę, bo swego czasu antycypowali głównie piłkarze). Wreszcie stanęło na bęcwale!

Ale zaczęło się od bażanta. A właściwie od wyjazdu na Śląsk i drogowskazu do katowickiego Osiedla Bażantowo, który przypomniał mi o tym, że w czasach szkolnych wśród wielu „odzwierzęcych” przezwisk, w użyciu bywał również ‚bażant’. Gdy powiedziałem o tym towarzyszom podróży (pochodzącym z Kujaw, Mazur i Mazowsza), okazało się, że nie znają takiego zastosowania tego słowa. Bęcwał, owszem, rzuciła I. Wymieniliśmy jeszcze kilka znanych nam wyzwisk i rozmowa zmieniła bieg. Jednak chwilę później, czytając wywiad z Arturo Pérezem-Revertem, natknąłem się na stwierdzenie, że każdy bęcwał może zostać wyświęcony na artystę. [1] I już miałem nowe słowo.

Trudno powiedzieć, skąd ‘bęcwał’ pochodzi, za to jego znaczenie jest dość oczywiste: pogardliwy „człowiek bezmyślny, leniwy, głupiec”. [2] Sprawę doprecyzowuje Doroszewski: „o osobie dorosłej lub dziecku, żartobliwie, z pogardą; głupiec, człowiek ociężały, wałkoń”. Podpowiada również, że Brückner widzi możliwość połączenia z bucefałem. [3] To o tyle ciekawe, że przecież Bucefał, pierwowzór bucefała, koń Aleksandra Wielkiego był rumakiem dzikim i nieokiełznanym [4], a to wcale nie są jednoznacznie negatywne cechy. Z drugiej strony, zdarzyło mi się słyszeć, że ktoś jest strasznym bucefałem, więc może jednak jest jakieś pokrewieństwo między tymi słowami?

Tymczasem bęcwał zrobił karierę w mediach i kulturze. I tak, tytułowy bohater słuchowiska „Kocham pana, panie Sułku” to ni mniej, ni więcej, „starszy bęcwał w młodym wieku”, jak go określał Krzysztof Kowalewski. [5] Z kolei August Bęc-Walski to postać z rysunków Karola Ferstera publikowanych na łamach „Przekroju”. [6] Jest również piosenka „Teatr małżeński” pochodząca z repertuaru Kabaretu Pod Egidą (niestety, nie wyśledziłem, kto jest autorem tekstu), będąca specyficznym dialogiem małżonków, którzy obwiniają się o nie najlepszy stan swojego związku. I choć mnóstwo w nim emocji, wyrzutów i wyzwisk: „»Ty wariatko!« / »Ty bęcwale!« / Kiedyś było tak wspaniale…”, to finał rozmowy wydaje się dość optymistyczny: „»Nie odejdę – na złość tobie!« / »Wiesz, herbatę może zrobię…?« / »Ja cię przecież kocham stale, / ty wariatko…« / »Ty bęcwale…«”. [7]

 

Żeby nie zrobiło się na koniec zbyt romantycznie, dorzucam garść wyrazów bliskoznacznych proponowanych przez słowniki [2], [8]: próżniak, wałkoń, dureń, tępak, tłumok, cymbał, głąb, bałwan, baran, idiota, wariat. Niestety, bażanta, nie odnotowano!

BR, 23.03.2015 r.

[1] A. Pérez-Reverte. Nadchodzi nowy świat. Burzy i naporu. Rozmowę przepr. Michał Nogaś, Gazeta Wyborcza 2015, nr 61, s.21.

[2] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 4, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 1995, s. 188-189.

[3] Słownik języka polskiego, t. 1-11, pod red. Witolda Doroszewskiego, http://doroszewski.pwn.pl, dostęp 19.03.2015, godz. 01.00.

[4] Za: Kopaliński Wł., Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 2008, s. 30.

[5] Za: http://culture.pl/pl/wydarzenie/krzysztof-kowalewski-konczy-75-lat, dostęp: 19.03.2015, godz. 01.30.

[6] Patrz: http://muzeumkarykatury.pl/joomla/index.php?option=com_content&view=article&id=734:karol-ferster-wystawa-retrospectywna, dostęp: 19.03.2015, godz. 01.00.

[7] Za: http://www.tekstowo.pl/piosenka,renata_zarebska,teatr_malze_ski.html, dostęp: 19.03.2015, godz. 01.10.

[8] Słownik synonimów polskich, pod red. Zofii Kurzowej, Warszawa 2003, s. 37.

Jesteśmy na wczasach

Przyszła zima. Jeszcze bez śniegu, ale i tak jest paskudnie. Nic, tylko siedzieć w domu, pić herbatę i czytać. A zamiast spotkań towarzyskich spotkania telefoniczne.

Rozmawiałem dziś z M., która od kilku lat mieszka na wsi, a kiedyś była mieszczuchem co się zowie.
M. chwali sobie mikrospołeczność, w której funkcjonuje i przyzwyczaiła się do rozważań natury egzystencjalnej – czy nie przecieka dach i czy nie wybije szambo? Zapraszała mnie kiedyś do siebie, być może na wilegiaturę? To nowe słowo, pełne samogłosek, doskonałe do sylabizowania, świetnie się przenosi (między linijkami). Natknąłem się na nie w esejach Adama Zagajewskiego, kiedy pisze o swojej ciotce, która podczas wojny musiała się ukrywać:

Wojnę i okupację przeżyła na wsi pod Tarnowem; prawie nigdy o tym nie opowiadała. To było tabu, jedno z wielu. Jeżeli w ogóle wspominała pobyt na wsi – gdzie przecież ukrywała się jako Żydówka przed Niemcami i przed szmalcownikami, gdzie jej życie było zagrożone dosłownie i codziennie – to tylko tak, jakby chodziło o przedłużone wakacje, o wilegiaturę. (…) Tak że obraz owego pobytu na wsi, wieloletniego ukrywania się, rysował się najzupełniej idyllicznie – wakacje, karty, dobrane towarzystwo; jakby niekończący się rejs luksusowym statkiem po Morzu Śródziemnym. [1]

Owa wilegiatura, znana również jako wiledżiatura pochodzi od włoskiego villegiatura lub francuskiego villégiature i w obu językach oznacza wczasy. Wg PSWP to „wypoczynek na wsi na świeżym powietrzu; miejsce takiego wypoczynku; domek letniskowy”. [2] Podobnie słowo definiują Doroszewski i Kopaliński, bo źródłosłów jest dość oczywisty, ale warto poświęcić kilka zdań samemu zjawisku wilegiatury.

Foto_06Obyczaj spędzania wakacji poza miastem stał się na ziemiach polskich niezwykle popularny w drugiej połowie (szczególnie u schyłku) XIX wieku, a to z uwagi na intensywną industrializację, gwałtowny wzrost demograficzny, słowem – uciążliwe warunki egzystencji w ciasnych (bo przeludnionych) i wypełnionych nieustannym zgiełkiem miastach. [3]

Warszawiacy wyjeżdżali głównie do Pruszkowa, Grodziska Mazowieckiego oraz do miejscowości linii otwockiej obejmującej południowo-wschodni rejon prawobrzeżnej Warszawy (m.in. Anin, Falenica, Międzylesie, Radość). Pisze o tym w swojej książce „Kronenberg, Andriolli i wilegiatura czyli podwarszawskie letniska linii otwockiej” Robert Lewandowski.[4] Mamy tu historię letnisk linii otwockiej nierozerwalnie związanych z rozwojem XIX-wiecznej wilegiatury.

I jeszcze coś z niezawodnej „Lalki” – pani Wąsowska do Wokulskiego:

– W każdym razie powinien pan zaraz wyjechać na wieś – ciągnęła dalej. – Kto słyszał siedzieć w mieście na początku sierpnia?… O, basta, mój panie!… Pojutrze zabieram pana do siebie, bo inaczej cień nieboszczki prezesowej nie dałby mi spokoju… Od dzisiejszego dnia przychodzi pan do mnie na obiady i kolacje; po obiedzie jedziemy na spacer, a pojutrze… bądź zdrowa, Warszawo!… Dosyć tego… [5]

Zima. Zagajewski przeczytany, tekst napisany, a za chwilę święta. Dużo zdrowia i niepopularnych słów życzę.

BR, 22.12.2014 r.

[1] Zagajewski A., W cudzym pięknie, Kraków 2007, s. 156.
[2] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 45, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 2004, s. 364.
[3] Witek-Tylczyńska H., Letnicy i podróżnicy w świecie Prusa [w:] Kurjer Warszawski, nr 5, 2012, http://ibl.waw.pl/kurierwarszawski.pdf, 16.12.2014, godz. 10.30.
[4] Lewandowski R., Kronenberg, Andriolli i wilegiatura czyli podwarszawskie letniska linii otwockiej, wyd. 2., Józefów 2012.
[5] Prus B., Lalka, T. 2., Warszawa 1953, s. 364.

Filmy i mity: megiera

– Dlaczego odeszła?
– Normalnie, bo to zła kobieta była…
– A ty jesteś bez winy?
– Ja jestem święty (…)

Franz Maurer był nie tyle święty, co świetny – zarówno za sprawą kreacji Bogusława Lindy, jaki i dialogów, w jakie uzbroił „Psy” Władysław Pasikowski. [1] Prawd o kobietach było w dyptyku Pasikowskiego całkiem sporo, niemal tyle samo co o odnowionej i demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej. Bohaterowie zdawali się nie podzielać obiegowej opinii, że kobiety to płeć piękna, słabsza i mądrzejsza. Rzucali epitetami na prawo i lewo, ale tak wysmakowanego nie zaserwowali:

Harriet rozejrzała się za Lwem i znalazła go siedzącego w kraciastym fotelu, z wyciągniętymi nogami i skrzyżowanymi na piersi rękami. Uśmiechnął się do niej i powiedział:
– Na otwarcie musisz zaprosić Pauline Kael
– Znam ją – oznajmiła Leah. – Prawdziwa megiera. – Wydała przez zęby wyjątkowo długi, piskliwy, znaczący świst, a Harriet wpatrywała się w nią z niedowierzaniem. Ale to mogła być prawda. Jej ciotka poznała przeróżnych ludzi przez Lionela, choć z pewnością nie tylu, ilu mówiła. [2]

Pauline Kael to postać autentyczna – legendarna i kontrowersyjna krytyczka filmowa, która przez ponad dwie dekady pisała dla „New Yorkera”. Jej teksty były dowcipne i uszczypliwe [3], potrafiła być bezwzględna, ale zdarzało jej się również wychwalać pod niebiosa konkretne dzieła, reżyserów czy aktorów. Można wiele o niej powiedzieć, ale na pewno nie to, że była autorem bez wyrazu.

A megiera pochodzi od imienia Mégaira i oznacza kobietę złośliwą, kłótliwą, wulgarną, przeważnie starą i brzydką. Wśród kilkunastu wyrazów bliskoznacznych słownik podaje m.in. jędzę, wiedźmę, diablicę i czarownicę. [4] Owa Mégaira, a właściwie Megera to jedna erynii, czyli greckich bogiń – mścicielek przelanej krwi, zwłaszcza zbrodni popełnionych na bliskich krewnych. Przedstawiane są zwykle ze skrzydłami, rozwianymi włosami, w których wiły się węże, z pochodniami w rękach, z twarzami wykrzywionymi wściekłością. W literaturze pojawiają się najczęściej trzy: Alekto czyli Niestrudzona, Tysyfóne – Mścicielka i właśnie Megera czyli Wroga. Erynie ścigają Orestesa, który zabił swoją matkę Klitajmestrę współwinną śmierci Agamemnona, swojego męża, a ojca Orestesa. [5] Mit o Orestesie pojawia się w wielu dziełach literackich, zarówno starożytnych („Orestes” Eurypidesa czy „Oresteja” Ajschylosa), jaki i nowożytnych („Muchy” J.P.Sartre’a); obecny jest również w malarstwie („Orestes i Pylades” Pietera Lastmana, jednego z nauczycieli Rembrandta), w operze („Orestes” Domenico Cimarosy), a także w muzyce popularnej, np. „Orestes” zespołu A Perfect Circle. Na dziś to doskonała koda.

 

BR, 27.10.2014 r.

[1] http://scenariuszfilmowy.pl/polskie/33/445-psy, 26.10.2014, godz. 00:56.
[2] E. Hay, Garbo się śmieje, Warszawa 2004, s. 326.
[3] http://www.britannica.com/EBchecked/topic/309506/Pauline-Kael, 26.10.2014, godz. 01:06.
[4] Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, T. 20, pod red. Haliny Zgółkowej, Poznań 1999, s. 434.
[5] Wł. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 2003, s. 289 i 885-886.